Fragmenty i cytaty



Cytaty z książki


„Na przemytniczych szlakach. Podróże przez Azję i Europę”
Dariusza Hieronima Stobieckiego

Witaj w Indiach – kraju bogiń i bogów, prawdziwych i fałszywych mędrców, naciągaczy, żebraków, trędowatych, świętych krów, bezpańskich psów i ludzkiego nieszczęścia, o które potykasz się codziennie na ulicach i chodnikach indyjskich metropolii.

Studiowałem etnologię i zajmowałem się buddyzmem tybetańskim, interesowałem się także hinduizmem, a ponadto etnografią i historią tych rejonów Azji. Co więcej, jak okazało się trochę później, lubiłem tam przebywać, zwłaszcza w samym Nepalu. Żeby lepiej i głębiej poznać ten świat, zdecydowałem się na dosyć karkołomne przedsięwzięcie – mianowicie zostałem przemytnikiem.

W przeciwieństwie do hippisów, których ruch był raczej efemerycznym zjawiskiem kulturowym, wędrowni asceci znajdują się na swojej ścieżce już od kilku tysięcy lat. Nie ulegają zmiennym trendom mody i raczej nie przesiadają się po kilku latach do eleganckich samochodów, by powiozły ich mniej lub bardziej wyboistą drogą do kariery, ku spełnieniu się nepalskiego odpowiednika American dream.

Przeszedłem nieniepokojony przez nikogo, a celnicy spokojnie przyglądali się pasażerom. Nigdy nie widziałem, by sprawdzali czyjekolwiek bagaże – prawdopodobnie nikt nie zakładał, że możesz być nieuczciwym człowiekiem mającym coś do ukrycia lub przemycenia. Cóż bowiem chciałbyś przemycać do Singapuru? Najnowszy numer pisma „Playboy”?

Nie spotyka się tutaj żebraków wyciągających ręce po datek, nie ma już chińskich kulisów, zarabiających w pocie czoła jako tania siła robocza, zatrudniana w porcie do przeładunku towarów i eksploatowana na budowach. Zniknęli rikszarze, którzy w latach trzydziestych dwudziestego wieku w liczbie stu tysięcy przemierzali drogi Miasta Lwa.

Na ulicach miasta, którymi trochę się przechadzałem przed wyruszeniem do Kalkuty, po raz pierwszy w Indiach widziałem orszak pogrzebowy. Śmierć w kraju braminów nie jest opakowana w trumnę transportowaną eleganckim karawanem.

Długie podróże nauczyły mnie cierpliwości, a potencjalne zagrożenia, które czekały na trasach, wyrobiły we mnie uważność i umiejętność wchodzenia w medytacyjny stan poza myślami i emocjami napływającymi zewsząd i zaburzającymi spokojną taflę umysłu. Należało być opanowanym i bardzo przytomnie myślącym oraz nie dać się zdominować lękowi, który w naturalny sposób pojawiał się w takich okolicznościach.

Lubiłem ich towarzystwo i czasami odwiedzałem Abdula oraz jego przyjaciół w ich celi. Częstowali mnie zieloną herbatą i daktylami, a ja prowadziłem z nimi długie rozmowy na temat ich ojczyzny, Afganistanu. Jak wspomniałem, w większości byli Pasztunami, a kiedy Pasztun uzna kogoś za przyjaciela, wtedy podejmuje go ze wszystkimi honorami, nawet w więziennych warunkach – taki kodeks postępowania honorowego.

Ludzie pochodzący z odmiennych kultur mają nie tylko inne zwyczaje, sposoby myślenia, ale także inne poczucie czasu – również w Europie, na pozór mało zróżnicowanej kulturowo. Skoro pod tym względem zaskoczą nas Grecy, Włosi czy Hiszpanie – których podejście do czasu i obowiązków zawiera się w słynnym hiszpańskim pojęciu mañana – tym bardziej musiałem być przygotowany na podobne niespodzianki ze strony samych Hindusów. Czy można ciekawiej spędzić miesiąc w indyjskim więzieniu niż oglądając mistrzostwa świata w piłce nożnej na szklanym ekranie we własnej celi?

Zmierzchało już, kiedy czarny Ambassador z żółtym dachem sunął w kierunku Paharganj ulicami indyjskiej stolicy, która mieniła się światłami rozpraszającymi mrok budzącego się wieczora. Powietrze wypełnione było wilgocią i gorącem sierpniowych dni. Otworzyłem okno taksówki, żeby chłonąć powiew wolności. Uśmiechała się ona do mnie zawadiacko z billboardów reklamujących nowości wyprodukowane w krainie snów – Bollywood.

Bardzo poważnie niepokoiłem się, że samolot miał przeszło godzinne opóźnienie, zanim wreszcie zdołał się unieść w przestworza. Z moich obliczeń wynikało, że może to skutkować naprawdę poważnymi problemami. Bałem się Bangkoku! Na razie jednak byłem tutaj, na pokładzie eleganckiego samolotu, gdzie obecność pięknych, zgrabnych Tajek ułatwiała mi przebywanie w wiecznym teraz.

Toyota zwiewnie sunęła przez ulice Singapuru, a ja nie tylko chłonąłem piękno różnorodnej, nowoczesnej architektury i specyficzny wdzięk tropikalnych drzew rosnących wzdłuż drogi, lecz także zastanawiałem się, jak to możliwe, żeby po siedmiu latach w dalszym ciągu nie mieli tutaj problemów z korkami ulicznymi.

„Zurych musi być bardzo wygodnym miejscem do życia. Spokój, brak pośpiechu, co zauważa się po zachowaniach ludzi, zachwycająca architektura, pełno różnych sklepów i wszędzie blisko. Niezwykle funkcjonalne, przepiękne miasto” – dumałem, idąc w stronę dworca.

Najważniejszą rolę odgrywał w nim szaman, który jako jedyny spośród członków swojego plemienia potrafił komunikować się ze światem duchów wpływających na to, co wydarzało się na ziemskim planie istnienia i w życiu społeczności. Szaman porozumiewał się z owymi bytami, leczył wywoływane przez nie choroby, zapewniał powodzenie na polowaniach, pozostawanie całego świata w równowadze oraz porządek w obrębie plemienia czy klanu. Był także jedyną osobą w grupie, która mogła się przemieszczać w stanie transu po osi wszechświata łączącej niebiosa, krainę podziemną i ziemię, dzięki czemu utrzymywał kontakty z duchami zamieszkującymi różne sfery. Gdyby nie on, świat popadłby w chaos.

Czułem, że podjąłem właściwą decyzję – dzięki temu wypadowi do miasta, które ponoć w latach siedemdziesiątych hippisi wybrali na swoją stolicę, odpocząłem trochę od tej prawdziwej stolicy Nepalu, od swoich spraw i od swoich myśli. Czułem, że jestem gotowy wyruszyć na kolejną przemytniczą wyprawę. Który to już raz nowym szlakiem?

Dochodziła godzina ósma wieczorem, kiedy zamknąłem za sobą drzwi do pokoju i zacząłem ściągać z siebie drogi ładunek. Następnie, zrobiwszy sobie drinka z dwóch buteleczek whisky wyjętych z minibaru, usiadłem w fotelu przy biurku. Czułem się niczym żołnierz, który wymknął się z zasadzki i uniknął niewoli.

Ktokolwiek ze służb na lotniskach, personelu lotniczego, miłych stewardes i współpasażerów mógł w nieznanym sobie stopniu zdecydować o moim sukcesie lub niepowodzeniu, o moim być albo nie być, o mojej wolności lub uwięzieniu. W takich okolicznościach wszystko może wyłonić się w umyśle, więc aby temu nie ulec, coraz bardziej wprawiałem się w sztuce traktowania tego, co w nim powstawało, w taki sposób, jakby było jedynie przemijającymi falami na powierzchni w miarę spokojnego oceanu mojej świadomości.

Wydawało mi się, że poniekąd brakuje mi tego wszystkiego, czego doświadczałem w trakcie przemytniczych podróży: napięcia, ryzyka, specyficznej ekscytacji, dreszczu nieznanych mi wcześniej emocji, a nawet samego lęku. Przede wszystkim zaś brakowało mi tego niewyrażalnego poczucia wolności, które pojawiało się wówczas, gdy byłem w drodze.

Tym razem radości z powrotu w góry towarzyszyło dojmujące uczucie coraz większej niepewności związanej z moją przyszłością. Jeśli wszystko, czym się tutaj zajmowałem – w zakresie zarabiania pieniędzy – miałoby się nagle skończyć, to musiałbym wyjechać z królestwa w Himalajach i szukać innych rozwiązań.

Uzmysłowiłem sobie, że kiedy poszukiwałem tutaj jakiegoś mistrza, zawsze pomagały mi w tym kobiety – tak jakby, przynajmniej w moim przypadku, potwierdzała się podkreślana w naukach tantrycznych myśl, że kobiety mogą być wielką pomocą i inspiracją na ścieżce do mądrości i oświecenia.

No comments:

Post a Comment